Weekend 18/19 lipca 2020… jechał z nami ponownie nasz syn Kacper, zawsze udając się w kierunku południowym („czeskie górki”) pierwszy etap drogi pokonujemy krajową „eską” (tym bardziej,że mamy teraz taką ładną trasę S5 z Poznania do Wrocławia)… i tak też zrobiliśmy tym razem. Przed Lesznem odbiliśmy na Legnicę… kierowani tegorocznym doświadczeniem „mandatowym” jechaliśmy spokojnie przez kolejne wsie i miasteczka i… zostaliśmy znowu zatrzymani przez panów policjantów… (jak zaczynałam swoją przygodę z moto to nieraz słyszałam, że policja motocyklistów nie zatrzymuje, ale niestety w naszym przypadku ta teoria się nie sprawdza… ha, ha, ha…) na całe szczęście szybko zostaliśmy uspokojeni, że nie było żadnego przewinienia, a kontrola służy przede wszystkim sprawdzeniu uprawnień (taka weekendowa akcja), ale Krzysiowi jednak alkomat podali… mi nie. Jeden z policjantów był na motocyklu (BMW RT1200R), więc oczywiście po dopełnieniu formalności rozwinęła się jeszcze rozmowa w temacie moto… takie kontrole możemy mieć częściej.
Dalej jechaliśmy w kierunku Szklarskiej Poręby i przez Harrachow do Jablonca. Górska część trasy była oczywiście najfajniejsza… pogoda dopisała nam idealnie… był to co prawda burzowy weekend, ale w sobotę skutecznie udało nam się ominąć wszelkie ulewy.
Jablonec nad Nysą – miasto w Czechach nad Nysą Łużycką u podnóża Gór Izerskich, drugie co do wielkości kraju libereckiego. Największy jest Liberec, który nas zachwycił w czasie ubiegłorocznej wizyty. Nocleg zarezerwowaliśmy w aparthotelu Jablonec https://www.aparthotel-jablonec.cz/, bardzo polecamy tą miejscówkę: fajna lokalizacja, ładnie, przytulnie, bar i restauracja na miejscu (na powitanie od razu dostaliśmy po kufelku piwka!), rano przepyszne śniadanko w cenie… no i „motorki” bezpiecznie zaparkowane w prywatnym garażu właścicieli.
Pierwsze kroki po przyjeździe skierowaliśmy w kierunku Jabloneckiej zapory położonej blisko centrum i naszego aparthotelu. Jest to zbiornik wodny Mšeno, który miejscowi nazywają Jabloneckim Morzem i jest największym miejskim obszarem wodnym w Europie Środkowej. Nietrudno było zauważyć, że jest to centrum rozrywkowe miejscowych i ewentualnych turystów (chociaż tych nie było za wielu), w bezpośrednim sąsiedztwie znajdują się boiska do siatkówki plażowej, drabinki do wspinaczki dla dzieci, miejsce na ognisko i miejski basen, są tam też kioski z napojami i lodami i fast foodami. Niestety, jeżeli chodzi o samą zaporę – jest w trakcie remontu (a przynajmniej jeszcze wtedy była). Wypiliśmy tam trochę czeskiego piwka, zjedliśmy pyszne lody i udaliśmy się na miasto między innymi w poszukiwaniu jakiejś restauracji…
… i niestety doznaliśmy małego szoku… miasto było praktycznie puste, nie ma tam rynku (jak w Libercu), prezentowane na zdjęciach w necie budynki w centrum to Urząd Miasta i biblioteka, a knajpy i restauracje pozamykane… można było jedynie skorzystać z takich dosyć popularnych w Czechach pizzerii na wynos (w centrum czynna była jedna restauracja i jedna „kuflandia” w pobliżu Urzędu Miasta). Nie wiem czy ten brak turystów i „wszystko” pozamykane w sobotni wieczór to efekt koronawirusa czy po prostu w tej miejscowości tak jest (Liberec to zupełnie inna bajka). Na szczęście, zrezygnowani w drodze powrotnej do pensjonatu, natrafiliśmy na rodzinną pizzerię Pizza Speed… urocze, klimatyczne wnętrze, przemiła obsługa i przepyszna pizza… no i jaki dopilnowany lokal, co widać na ostatniej fotce… ha,ha,ha. Generalnie, jeżeli chodzi o Jablonec nad Nysą – na dłużej nie polecamy, chyba że jako przystanek w trasie, albo weekendowy wypad.
W niedzielę rano po pysznym śniadanku ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, trochę zaniepokojeni burzową prognozą mieliśmy nadzieję, że uda nam się jak poprzedniego dnia uniknąć deszczu… W celu przedłużenia górzystej części trasy pojechaliśmy na znane już nam dobrze przejście graniczne Mala Upa. Czeskie „górki” nas jak zwykle nie zawiodły, ale jechaliśmy w kierunku widocznej z daleka „czarnej chmury” i w miejscowości Vysoké nad Jizerou niestety dorwała nas burza i ulewa… podobnie jak inni motocykliści i rowerzyści przeczekaliśmy na przystanku autobusowym i ruszyliśmy dalej… niesamowite było to, że zaledwie ok 1 km dalej szosa była już sucha.
Dalsza trasa w górach odbyła się bez burzowych niespodzianek, aczkolwiek gdzieś bokami cały czas mijaliśmy ciemne chmury. Na przejściu Mala Upa odwiedziliśmy oczywiście browar Trautenberk, piwko niestety bezalkoholowe, krótki odpoczynek i pożegnaliśmy się z Czechami wjeżdżając na polskie drogi… przez Kamienną Górę, Bolków i Strzegom kierowaliśmy się na Wrocław, skąd do domu pędziliśmy „eską”…
Tuż za Wrocławiem Krzysiu zaobserwował przed nami nadchodzącą falę deszczu, wręcz ulewę… przystanęliśmy pod mostem, aby przeczekać… stał tam już motocyklista z Poznania, który z mozołem przywdziewał ciuchy przeciwdeszczowe (nawet buty!), przypomniało mi się jak ktoś opowiadał, że przy przelotnych burzach to zawsze ma tak, że zanim się ubierze to z reguły przestaje prawie padać … tak w sumie było tym razem… deszcz po kilku minutach zdecydowanie zelżał, więc ruszyliśmy wszyscy razem w kierunku Poznania (ale tylko nasz świeżo poznany kolega w przeciwdeszczówce) my po paru kilometrach zjechaliśmy zatankować (nauczeni doświadczeniem, że trasa S5 jest nowa i praktycznie do samego Poznania nie ma na razie stacji benzynowej, ewentualnie trzeba odbijać do pobliskich miejscowości) kiedy ruszaliśmy ze stacji już w ogóle nie padało i tak na szczęście zostało do samego domu, ale widać było, że wokoło było burzowo i deszczowo, więc po prostu znowu mieliśmy szczęście…
Na liczniku przybyło kolejne 700 km, a nam nowych motocyklowych przeżyć… LwG